|2014-09-05|
Geodezja, Ludzie
Wątpię, więc jestem
We wrześniowym wydaniu GEODETY kontynuujemy cykl „Poczet Profesorów”, czyli rozmów z okazji zbliżających się rocznic 100-lecia odnowienia tradycji Politechniki Warszawskiej i 95-lecia Wydziału Geodezji i Kartografii. Z prof. Zdzisławem Adamczewskim rozmawiamy m.in. o marcowych docentach, likwidacji GUGiK w 1987 r. oraz przewidywaniu trzęsień ziemi.
fot. Stanisław Nazalewicz
|
|
|
|
|
|
GEODETA: Pracę doktorską pisał pan z wyrównania sieci geodezyjnych za pomocą modeli fizycznych.
ZDZISŁAW ADAMCZEWSKI: Kiedy w 1964 r. robiłem doktorat, w Radzie Wydziału Geodezji i Kartografii było czternastu tytularnych profesorów. Mam dzisiaj wiele szacunku, podziwu dla tych starych profesorów, że mnie nie zniechęcali. Przecież ja sobie w pracy doktorskiej bujałem po obrzeżach fizyki, wytrzymałości materiałów itp. Ale nawet prof. Tadeusz Lazzarini na to przystał, chociaż był „fundamentalistą” geodezyjnym i twierdził, że trzeba pilnować geodezji. Wszyscy mnie tolerowali, jednogłośnie zagłosowali po obronie doktorskiej. Nie ma porównania z tym, co się dzieje obecnie, jeśli tylko autor odejdzie gdzieś od głównego nurtu geodezji.
Niektórzy do dzisiaj mówią na pana marcowy docent.
Bo ja przecież jestem marcowy docent. Ale dla mnie to brzmi dumnie, zresztą dla prof. Stefana Przewłockiego i innych również. Przewłocki mawia: A skąd się wzięli dzisiejsi profesorowie? Przecież to my, marcowi, hodowaliśmy ich na własnej piersi. Rzeczywiście, w 1968 r. zostałem docentem, podobnie jak kilkunastu innych doktorów na Politechnice. Mianowano nas docentami, ale jednocześnie postawiono warunek, że w ciągu trzech lat musimy zrobić habilitację. No i był taki facet, nazywał się Adamczewski Zdzisław, który w terminie trzech lat tę habilitację zrobił. Jeden jedyny. Dlatego dla mnie „marcowy docent” brzmi dumnie, bo ja się wywiązałem, a inni po prostu skorzystali.
Był pan prezesem GUGiK przez 7 trudnych lat. To okres pierwszej „Solidarności”. Niektórzy mówią, że tępił pan „Solidarność”, ale z drugiej strony bronił pan Bogdana Grzechnika, jej działacza.
Byłem na pierwszym zebraniu założycielskim „Solidarności” na WGiK PW. Wtedy na Politechnice nie było jakiegoś zakazu, żeby partyjni się nie angażowali. Ale gdy posłuchałem różnych kolegów, nagle aktywistów i społeczników, których wcześniej kijem do jakiejkolwiek działalności, poza własnym interesem, nie dało się zapędzić, to pomyślałem sobie: nie, do tego nie przystąpię.
Początek mojego urzędowania był taki, że już pierwszego dnia chcieli mnie załatwić moi koledzy. Przynieśli mi papiery do podpisu. Coś mi się jednak w nich nie podobało, więc pytam, czy aby wszystko jest w porządku. Zapewnili, że tak. To podpisałem. Na drugi dzień dzwoni Kępa i mówi: Coś ty zrobił, przecież „Solidarność” cię wywiezie na taczce! No i musiałem tę decyzję odkręcić.
A jak to było z „Solidarnością” w GUGiK-u? Może opowiem anegdotę. Jednym z pracowników urzędu był wtedy pan Józio, należący do „grzechnikowców”, a przy okazji członek ORMO. Kiedy ogłoszono strajk okupacyjny w urzędzie, poprosiłem do siebie szefa straży przemysłowej i szefa ochrony społecznej z „Solidarności”. Uzgodniliśmy, że obejmuję dowództwo nad tym całym „ustrojstwem” i pilnujemy, żeby był porządek, żeby nie było prowokacji itd. Ale Józio nie wiedział o tych uzgodnieniach. W pewnej chwili wkroczył do gabinetu i stwierdził: Panie prezesie (choć byliśmy na ty), będzie pan odtąd chroniony przez nas, znaczy zawsze ktoś tu przy panu będzie. No to się zapytałem, czy jak wyjdę do toalety, to też? No też! Pogadał, pogadał, w końcu mówię: Józiu, ja jestem dowódcą ochrony tego budynku, i niech nikt nie waży się mnie pilnować, bo każę wyrzucić za drzwi. Dla niego to był straszny dyshonor. Potem poprowadziłem go do okna i zapytałem, na której latarni będziecie mnie wieszać. Wtedy Józio wreszcie „zajarzył” i odparł już rozluźniony: Pan prezes może sobie wybrać. (...)
Za pana kadencji zlikwidowano GUGiK, siłą rzeczy przeszedł pan do historii.
To był mój dramat. 21 stycznia 1987 r. zapadła decyzja o likwidacji urzędu. Zdecydowało gremium w składzie: dwóch sekretarzy KC PZPR, dwóch kierowników wydziałów KC, wicemarszałek Sejmu, cała rządowa wierchuszka. Kazimierz Barcikowski, który był szefem komisji ds. reorganizacji administracji państwowej, zreferował sprawę. On był z resortu rolnictwa, a rolnicy dążyli do likwidacji urzędu. I od stycznia do 20 października musiałem robić dobrą minę do złej gry, udawać, że się nic nie dzieje. A wyrok był ostateczny...
Pełna treść wywiadu we wrześniowym wydaniu GEODETY
Rozmawiali Zbigniew Leszczewicz i Jerzy Przywara
|