Rozmawiała Katarzyna Pakuła-Kwiecińska
Z Polski do Australii
Rozmowa z dr. Tadeuszem Jasińskim, byłym wykładowcą geodezji wyższej na Wydziale Geodezji i Kartografii Politechniki Warszawskiej, od 30 lat mieszkającym w Australii
|
KATARZYNA PAKUŁA-KWIECIŃSKA: Zanim zapytam, jak trafił pan do Australii, chciałabym wiedzieć, jak pan trafił na studia geodezyjne. TADEUSZ JASIŃSKI: Było nas w Łomży – 120 km na północ od Warszawy – trzech muszkieterów: Romek Kleczek, Szczepan Głuchowski i ja. Interesowaliśmy się astronomią i po maturze wybraliśmy ją jako przedmiot studiów. Moja mama była z tego niezadowolona, ponieważ mieliśmy w rodzinie kilku astronomów, którzy z powodu ciągłych obserwacji rzadko bywali w domu, i chciała mi takiego losu oszczędzić. A że znaliśmy się od 1945 roku z rodziną profesora Janusza Śledzińskiego, tata dowiedział się od niego, że są możliwości studiowania geodezji. Ze względu na niski próg przyjęć wystarczyło zdać egzamin. Dostaliśmy się wszyscy trzej. Od szkoły średniej trzymaliśmy się razem, razem budowaliśmy teleskopy i prowadziliśmy obserwacje nieba. Dlatego bardzo się ucieszyłem, że na geodezji też jest astronomia. Ale tylko do pierwszego egzaminu, z którego dostałem dwóję (śmiech).
Dlaczego? Byłem bardzo dobrze przygotowany ze skomplikowanych zagadnień, a profesor zadał mi najprostsze pytanie: ile dni ma rok. Kompletnie zgłupiałem, a on moją ignorancją bardzo się zdenerwował. Chciałem uciec, gdzie pieprz rośnie. Tak moja ukochana astronomia załatwiła mnie na pierwszym egzaminie. Ale w sumie cała nasza trójka przeszła przez studia bez większych problemów (…).
Kiedy i jaką specjalność na geodezji pan skończył? W 1962 roku i, niestety, były to pomiary podstawowe.
Dlaczego niestety? Bo to jest nauka o Ziemi, na którą składa się dużo, bardzo dużo teorii i która ma niewiele wspólnego z geodezją terenową. „Prawdziwej geodezji” nauczyłem się dopiero w Australii i byłem zadowolony, że wreszcie robię coś konkretnego. W Polsce właściwie tylko mierzyłem długości, bo mieliśmy na wydziale dalmierze laserowe, które zresztą sam załatwiłem. Ale zanim zatrudniłem się na uczelni, miałem przez cztery lata odpracowywać w Polskich Kolejach Państwowych stypendium fundowane. Po dwóch latach prof. Czesław Kamela, człowiek niezwykłej inteligencji, zaprosił mnie do siebie do katedry i udało mu się wyrwać mnie z rąk kolejarzy. Choć okres pracy na PKP, z perspektywy tych 50 lat, bardzo sobie cenię.
A jak było z tymi dalmierzami? Kiedy w 1964 r. zacząłem pracować na wydziale, to na wyposażeniu były tylko stare teodolity. Sam postawiłem sobie zadanie, żeby załatwić nowoczesny sprzęt. Na rynku były wtedy bardzo duże dalmierze AGA, a później pojawiły się mikrofalowe marki Macrometer. Jednak nie tego szukałem, ponieważ ich obsługa była skomplikowana, a ja chciałem urządzenie proste w obsłudze...
Pełna treść wywiadu w styczniowym wydaniu GEODETY
powrót
|