Jerzy Przywara
Żarty się skończyły
Trudno nie zgodzić się z opinią, że jednym z najbardziej gorących tematów w 2003 r. jest polski IACS. Prezesi Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa zmieniają się jak w kalejdoskopie, dziesiątki milionów złotych wydawane są na prawo i lewo, a jeden księżycowy pomysł goni drugi. Tylko jakoś roboty od tego nie ubywa.
IACS, czyli system
Aby polscy rolnicy mogli otrzymać dopłaty z Unii Europejskiej, potrzebny jest system, który określi wielkości obszaru upraw, pogłowia zwierząt gospodarskich oraz samych beneficjentów dopłat. System składać się będzie z paru setek biur, kilku tysięcy ludzi i komputerów załadowanych terabajtami danych. Rolnik, czyli ubiegający się o dopłatę, musi w odpowiednim czasie złożyć w jednym z tych biur wniosek, z którego jasno będzie wynikało m.in. ile hektarów ziemi uprawia, ile hoduje sztuk bydła, świń, owiec i kóz oraz gdzie ta ziemia i te zwierzęta się znajdują. Po sprawdzeniu wniosku, czyli kontroli, czy deklarowane wielkości są zgodne ze stanem faktycznym, biuro wypłaci rolnikowi pieniądze (dopłatę). Proste? Tylko w teorii.
Od ogółu do szczegółu
System obejmować ma bowiem mniej więcej 180 tys. km2 użytków rolnych podzielonych na prawie 50 tys. obrębów ewidencyjnych, zawierających łącznie ponad 20 mln działek, które wchodzą w skład bez mała 2,5 mln gospodarstw rolnych, w których poza rolnikami „urzęduje” jeszcze przecież ok. 23 mln sztuk bydła, świń, owiec, no i oczywiście kóz. Ze zwierzętami problem jest najmniejszy. Wystarczy założyć kolczyki, spisać od czworonogów dane teleadresowe, wprowadzić je do komputera i po krzyku. Mamy 38-milionowy PESEL dla ludzi, to jest nadzieja, że i z bazą dla 23 milionów zwierząt też sobie poradzimy. Schody zaczynają się, gdy trzeba określić, kto, gdzie i ile ma ziemi oraz co jest na niej uprawiane. Uznano, że podstawą do uzyskania tych informacji będą: ortofotomapa oraz dane zawarte w ewidencji gruntów i budynków. Wiadomo, że ortofotomapy dla całej Polski nie mamy. Eksperci z Ministerstwa Rolnictwa zjeździli więc pół Europy, żeby zobaczyć cóż to za cud techniki. W końcu zorientowali się, o co chodzi, i że w Polsce są firmy, które ten temat znają od wielu lat. Na wojaże, seminaria i edukowanie urzędników straciliśmy – z grubsza licząc – dwa lata. No, ale co się najeździli, to ich. Przy okazji dowiedzieli się, że Ziemię (oraz ziemię) można sfotografować także z satelity. O tym, że ewidencja gruntów i budynków składa się z części opisowej (imię i nazwisko posiadacza, adres, numer i powierzchnia działki, klasoużytki itp.) oraz części graficznej (mapa pokazująca, gdzie ta działka się znajduje), wie nawet dziecko geodety. Podobnie jak o tym, że część opisowa jest już w całości zinformatyzowana, i to w dwudziestu kilku różnych systemach komputerowych. Oczywiście, najczęściej nie pasujących do siebie. Jako branża zwrócona frontem do klienta oferujemy także wyjątkowo szeroką gamę map ewidencyjnych. Prowadzimy je bowiem dla ponad połowy powierzchni kraju w formie analogowej (po ludzku mówiąc: papierowej) w skalach 1:5000, 1:2000, 1:2880, a dla słabo widzących nawet w skali 1:1000 i 1:500. Dla miłośników komputerów na ok. 46% powierzchni kraju mamy mapy w postaci cyfrowej (wektorowej lub rastrowej). Kawałki te rozsiano za to po całej Polsce i zinformatyzowano w kilkudziesięciu przeróżnych systemach, też niekompatybilnych.
Pełna treść artykułu w lipcowym wydaniu GEODETY
powrót
|