Zróbmy krótki eksperyment. Wpiszmy w Google’u frazę „Ile lat ma Beata Kozidrak?”. Jeszcze kilka lat temu wyszukiwarka zapewne wyświetliłaby nam linki do portali plotkarskich, które zachwycają się, jak świetnie trzyma się ta wokalistka, a dziś po prostu dostajemy odpowiedź na zadane pytanie. A gdyby tak w podobny sposób można wykonywać analizy przestrzenne? Na przykład poprzez wpisanie frazy „Wskaż miasta powiatowe w Polsce powyżej 50 tys. mieszkańców leżące do 25 km od autostrady”. Na razie to dla Google’a zbyt wiele, ale szybki postęp, jaki dokonuje się wokół technologii rozwijanych pod hasłem Linked Open Data (LOD) czy Web 3.0, pozwala przypuszczać, że to wcale nieodległa przyszłość.
• Jak otwierać, to na całegoNim przejdziemy do wyjaśniania obu wyżej podanych terminów, zatrzymajmy się na chwilę przy otwieraniu danych, bo to właśnie popularyzacja polityki Open Data była bodźcem do sformułowania idei LOD. Lawinę uwalniania urzędowych zasobów uruchomili jeszcze w ubiegłym wieku Amerykanie. Rząd USA doszedł bowiem do wniosku, że skoro stworzono jakieś dane za pieniądze podatników, to zmuszanie ich do płacenia za nie po raz drugi jest po prostu nieuczciwe. Idea ta powoli przebijała się do innych krajów, ale za moment przełomowy można uznać uwolnienie w 2010 roku zasobów brytyjskiej agencji kartograficznej Ordnance Survey. Przez lata twardo broniła ona bowiem poglądu, że jeśli dane mają być dobrej jakości, to trzeba za nie płacić.
Na naszym podwórku moda na uwalnianie geodanych rozpoczęła się od nowelizacji
Prawa geodezyjnego i kartograficznego z 2014 roku otwierającej dostęp do czterech baz: obiektów ogólnogeograficznych, modeli terenu w niskiej rozdzielczości, nazw geograficznych oraz rejestru granic. Nie mniej spektakularne było uwolnienie w 2016 roku przez Państwowy Instytut Geologiczny skanów czterech serii map geologicznych – na tak daleko idący krok nie zdecydował się jeszcze żaden inny kraj.
Ten przyspieszający proces otwierania geodanych z błogosławieństwa powoli staje się przekleństwem. Po pierwsze, w gąszczu darmowych rejestrów coraz trudniej znaleźć interesujące nas materiały. Po drugie, nawet jeśli znajdziemy to, co nas interesuje, często niełatwo dojść, jak dany plik pobrać, otworzyć i zinterpretować znajdujące się w nim dane. Trzecim problemem jest łączenie tych darmowych rejestrów i prowadzenie na ich podstawie analiz przestrzennych.
W tej sytuacji państwowe instytucje zaczęły dostrzegać, że samo wyłożenie swoich zasobów takich, jakimi są, to za mało, by obywatele, przedsiębiorcy i naukowcy chcieli z nich korzystać. Ważna jest również forma udostępniania. Weźmy przykład danych przestrzennych. To miło, że urząd opublikuje na swoich serwerach skan mapy, ale przy wykonywaniu analiz przestrzennych na niewiele się on zda...
Pełna treść artykułu we wrześniowym wydaniu miesięcznika GEODETA