Rozmowa wzbudziła spore zainteresowanie, bo zadano w jej trakcie kilkadziesiąt różnorodnych pytań. Jedni prosili o porady prawne, inni pytali o godzenie życia rodzinnego z zawodowym, kiepską jakość opracowań geodezyjnych, a nawet o czas rozstawiania tachimetru czy załatwianie potrzeb fizjologicznych w trackie pracy. Nie zabrakło oczywiście pytań o zarobki oraz perspektywy zawodowe. Na to ostatnie geodeta odpowiedział tak:
„W moim mieście jest dużo (za dużo) firm geodezyjnych. Wiedziałem, że zajmując się typową geodezją, będę musiał walczyć o swój kawałek chleba. Postanowiłem, że wyspecjalizuję się w wąskiej dziedzinie i postaram się zdominować rynek. Miałem to szczęście, że mi się udało i w regionie większość firm zajmujących się sieciami energetycznymi idzie do mnie. Jestem też jedynym geodetą, który zajmuje się okresowymi badaniami pionowości i przemieszczeń wież telekomunikacyjnych i radiowych w mojej okolicy. Na początek swoje miejsce wywalczyłem niższą ceną, potem solidnością i terminowością. Teraz ceny mam takie, jak inni geodeci, ale jestem powiedzmy solidną marką. Inne zlecenia owszem również wykonuję, ale stanowią one około 20% mojej całej działalności”.
O początkach swojej firmy pisze tak:
„Zanim rozpocząłem swoją działalność odbębniłem sporo kursów (organizowanych głownie przez Urzędy Pracy i instytucje związane z programem Kapitał Ludzki) dotyczących mikrofirm, reklamy, rynku itp. Wiem, że w świadomości ludzi takie kursy są nic nie warte i że jest to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Ja uważam, że dały mi naprawdę bardzo dużo i pomogły mi zaistnieć na rynku”.
Na pytanie studenta o praktyki zawodowe w jego firmie odpowiada natomiast:
„Na praktyki i do pracy przyjmuję tylko uczniów z technikum. Z dwóch powodów. Po pierwsze, wykazują oni większe zdolności praktyczne i szybciej przyswajają wiedzę. Po drugie, są bardziej pokorni jeżeli chodzi o warunki finansowe. Studenci maja to do siebie, że wydaje im się, że wiedzą już wszystko o geodezji i chcieliby na start 3000 zł na rękę”.