|2014-07-03|
Geodezja, Ludzie
Raz na wozie, raz pod wozem
W lipcowym wydaniu GEODETY wywiadu udziela Zygmunt Zadora-Paszkowski, geodeta polskiego pochodzenia, mieszkający w Kanadzie potomek emigrantów z armii Andersa. Opowiada on o swej drodze przez argentyńskie Andy, Patagonię i pampasy aż do kanadyjskiej prerii...
KATARZYNA PAKUŁA-KWIECIŃSKA: Jak się pan znalazł w Argentynie?
ZYGMUNT ZADORA-PASZKOWSKI: Urodziłem się we Włoszech w Drugim Korpusie Polskim, a do Argentyny trafiłem, mając zaledwie dwa lata. Moi rodzice, którzy walczyli i w wojnie obronnej 1939 r., i w Powstaniu Warszawskim, postanowili nie wracać po wojnie do Polski. Zjawiliśmy się w Buenos Aires w 1948 r. razem z tysiącami żołnierzy i oficerów z armii Andersa, którzy przypływali z Anglii pełnymi statkami. Nawiasem mówiąc, dzięki tym uciekinierom z Polski miałem później pierwszą styczność z geodezją. Jako dziecko jeździłem z polskimi geodetami na pomiary zapory w prowincji La Rioja u podnóża Andów. Przeważnie byli to artylerzyści, którzy w czasie wojny walczyli w Afryce, na Sycylii czy pod Monte Cassino. W 1948 roku Argentyna była krajem mlekiem i miodem płynącym, bo w czasie wojny dorobiła się na handlu żywnością, głównie mięsem. Sprzedawała je wszystkim stronom konfliktu, bez różnicy. Ale okres prosperity szybko się skończył. Już w 1952 r., kiedy umarła Evita Peron [druga żona prezydenta Argentyny Juana Domingo Perona, działaczka społeczna – red.], było bardzo źle.
Czyli Argentyna przywitała was przyjaźnie?
Nie bardzo. Ojca zaraz po przypłynięciu aresztowano, tylko zdążył zejść ze statku. Matka ze mną na rękach została na pokładzie. Pechowo trafiło się akurat trzy dni wolnego: sobota, niedziela i 9 lipca (Dzień Niepodległości), i w urzędzie imigracyjnym nie było żadnego oficera, który mógłby podjąć decyzję. A matka, nie znając hiszpańskiego, nie wiedziała, co się dzieje. Okazało się, że ojciec był niemile widzianym imigrantem ze względu na inwalidztwo (stracił nogę w czasie obrony Warszawy w 1939 r.). Miał jednak specjalne pozwolenie władz argentyńskich na przyjazd, bo był człowiekiem wykształconym. Skończył na Politechnice Lwowskiej dwa kierunki: agronomię i chemię. Kiedy to świętowanie wreszcie się skończyło, zjawił się jakiś oficer, przejrzał papiery ojca i dopiero wtedy go zwolnili.
Jak rodzice radzili sobie na emigracji?
Na początku pomógł nam trochę mój ojciec chrzestny. Idąc za jego radą, ojciec wystarał się o posadę inżyniera agronoma w prowincji La Rioja, 1200 km na północny zachód od Buenos Aires. Pojechaliśmy razem z całą grupą znajomych, ale tam nam się nie powiodło. Później ojciec pracował jako enolog, czyli specjalista od badania win. W głębi Andów odwiedzał miasteczka, których nawet nie było na mapach. Ciężka i głodna emigracja w końcu wypchnęła nas do stolicy prowincji również o nazwie La Rioja, gdzie ojciec zyskał sławę po tym, jak opracował środek, który od ręki trzeźwił ludzi znajdujących się pod wpływem alkoholu. Wykładał też na Uniwersytecie Cuyo, a w domu miał własne laboratorium. Pamiętam, że w okresie, kiedy kończyłem gimnazjum handlowe, dom nieraz pełen był chemicznych oparów. Niestety, na miejscu nie było dla mnie odpowiedniej uczelni i po 15 latach życia w La Rioja rodzina musiała się przenieść z powrotem do Buenos Aires.
Na przedmiot studiów wybrał pan oczywiście geodezję?
Otóż nie, wstąpiłem na politechnikę (Universidad de Buenos Aires) i zacząłem studiować mechanikę, która była wtedy moją pasją. Cztery lata nauki przeszło w bardzo trudnych warunkach finansowych (równolegle pracowałem m.in. jako robotnik), a przede wszystkim politycznych (ciągłe krwawe rozruchy, napady, porwania). Studia były wprawdzie bezpłatne, ale trzeba było za coś żyć. W końcu zdecydowałem się zmienić kierunek na geodezję, która wydała mi się jeszcze bardziej interesująca niż mechanika. Kończąc w 1973 roku studia w czołówce rocznika, wiedziałem, że mam do geodezji talent i powołanie. Ale o pracę było bardzo trudno. Jeszcze przed uzyskaniem dyplomu poznałem moją przyszłą żonę, która w 1969 roku przyjechała z Zamościa do Buenos Aires odwiedzić swoją ciotkę. Do Polski już nie wróciła, zdecydowała się dzielić losy z biednym inżynierem geodetą.
Jaka była pana pierwsza praca w zawodzie?
Kiedy w 1973 r. do władzy powrócił Juan Domingo Peron [był prezydentem w latach 1946-55 i 1973-74 – red.], żyliśmy w leżącej na południu kraju Patagonii z dala od problemów politycznych. Pracę jako geodeta zdobyłem zupełnie przypadkowo. Asystent mojego profesora z politechniki usłyszał, że władam czterema językami: hiszpańskim, polskim, włoskim i angielskim. Geodety poligloty szukało akurat międzynarodowe konsorcjum, które szykowało się do budowy w Patagonii ogromnego zakładu wzbogacania rudy żelaza. A że asystent ten znał mnie z wcześniejszych prac, polecił mnie firmie i tak zostałem u nich naczelnym geodetą. To był dla mnie ogromny skok finansowy, mogłem wreszcie pomóc rodzicom i założyć własną rodzinę. Ale nie miałem na tej budowie łatwego życia. Pomiary wykonywało się jeszcze taśmą i teodolitem z odwróconym obrazem, a obliczenia – za pomocą suwaków i tablic logarytmicznych. Do tego pomiary utrudniały ciągłe wiatry, które w Patagonii były o wiele silniejsze aniżeli w Andach, gdzie odbywaliśmy uczelniane praktyki z geodezji wyższej. Z tych studenckich czasów utkwiło mi w pamięci podróżowanie po górach na mułach i mieszkanie w namiotach. Byliśmy nawet w pobliżu szczytu Aconcagua – najwyższego w Andach. Przypomnę, że nasz rodak Wiktor Ostrowski zdobył go nietypową drogą i do dzisiaj nazywa się ona La pared de los Polacos (Ściana Polaków)...
Pełna treść wywiadu w lipcowym wydaniu GEODETY
Rozmawiała Katarzyna Pakuła-Kwiecińska
|