Krystian Pyka
Ortofotomapa, czyli cud mniemany
Krętymi ścieżkami toczy się historia ortofotomapy w Polsce. Nigdy nie uzyskała takiej pozycji, jaką ma od dawna w większości krajów znacznie od nas zasobniejszych, czy też jaką szybko osiąga w wielu krajach na dorobku. Ot, taka kolejna, polska specyfika. I oto cud mniemany. Przed ortofotomapą zapala się zielone światło.
To dobrze. Ale niepokój budzą zbyt duże oczekiwania w stosunku do ortofotomapy: ujednolici, zaktualizuje, wyprostuje, naprawi to, co nie wychodziło naszej branży przez dziesięciolecia. Tylko że jak się nie uda, to oczywiście winna będzie ortofotomapa. A szkoda, bo to środek dobry na wiele schorzeń, chociaż nie cudowny. Skąd ten ironiczny ton? Ano stąd, że jesteśmy narodem lubiącym skrajne poglądy: albo coś jest „be”, albo „cacy”. Jak już coś planujemy, to jest to byt doskonały. A jak już coś robimy, to najczęściej nie kończymy, bo proza życia czyni ten byt mniej atrakcyjnym, pojawiają się trudności – a przecież miało być pięknie, łatwo i przyjemnie.
Mapa światłem malowana Ortofotomapa, podobnie jak jej poprzedniczka technologiczna – fotomapa, jest mapą poglądową. Na pierwszy rzut oka wygląda jak zdjęcie fotograficzne. Różnica w stosunku do zdjęcia jest pozornie niewielka, polega na nadaniu obrazowi jednolitej skali i przedstawieniu w określonym odwzorowaniu. Obiekty terenowe pokazane są na ortofotomapie nie jako znaki i symbole graficzne, ale poprzez formy wyobrażeniowe kształtowane przez fizjonomię obiektów i światłocień. Zachowanie konwencji fotograficznej jest jednocześnie zaletą i wadą tego opracowania. Czy jest to mapa czy obrazek – można spróbować odpowiedzieć na podstawie ilustracji na stronie obok, które konfrontują ortofotomapę z mapą topograficzną. Ortofotomapa – będąca obrazem zatrzymanym w kadrze – jest dokumentacją konkretnego stanu czasowego. Jej wiarygodność i obiektywność są bezdyskusyjne. Co prawda każdy element treści podlega interpretacji znaczeniowej dopiero w procesie odczytywania mapy, to jednak stopień identyfikacji obiektów zarówno przyrodniczych, jak i antropogenicznych jest generalnie bardzo wysoki. Wzbogacenie obrazu fotograficznego o elementy uzupełniające (jak nazewnictwo, warstwice) zbliża ją w odbiorze do mapy klasycznej. Jednak w odróżnieniu od niej ortofotomapa nie abstrahuje, nie wartościuje, nie wybiera, nie pomija, nie zapomina.
Ortofotomapa I (fotograficzna) Pierwsze polskie ortofotomapy powstały na początku lat 70., a w drugiej połowie tej dekady zadomowiły się na dobre w procesach produkcyjnych kilku „opegieków”. Ówczesna technologia była co prawda nazywana „różniczkową”, ale w rzeczywistości przetwarzaniu podlegały relatywnie duże fragmenty zdjęcia – na ortofotomapie rozpoznawalne były pasma o szerokości kilku milimetrów. Nie była to wina rodzimego wykonawstwa, takie były wtedy uwarunkowania technologiczne. Dodać należy, że polska fotogrametria reprezentowała wówczas niezły poziom, a w wykonawstwie fotogrametrycznym pracowało ponad tysiąc osób. Jednakże, jak to często bywa, kilka przykładów skrajnie złej jakości przyczyniło się skutecznie do rozpowszechnienia kiepskiej opinii na temat ortofotomap. Być może próby wykorzystania ortofotomapy jako podkładu do opracowania mapy zasadniczej były przedwczesne. Swoją niesławną rolę odegrała też groteskowa klauzula niejawności wszelkich materiałów fotolotniczych.
Pełna treść artykułu w lutowym wydaniu GEODETY
powrót
|