Jacek Kmiecik
Co kraj to obyczaj
"Wielka Libia", cz. 3 - prace geodezyjne, inspektorzy libijscy. Praca z dala od domu, w odmiennych niż u nas warunkach, z ludźmi o zupełnie innych zwyczajach, rodziła wciąż nowe wyzwania. Ale realizacja kontraktu po raz kolejny zawisła na włosku, kiedy naszymi działaniami zainteresowały się władze rewolucyjne, stawiając pytanie o ich sensowność.
Jacek Kmiecik, Krzysztof Czyż i Krzysztof Stasiak wdrażają pomiary kątowo-liniowe, Al-Hamada al-Hamra
|
Wpasie nadmorskim i w rejonie większych miast stabilizację znaków poprzedzał szczegółowy wywiad dla wyszukania odpowiedniej lokalizacji. Ale w ogromnej większości na terenach pustynnych repery ziemne w postaci kawałka rury azbestowo-cementowej wypełnionej betonem były zakładane wzdłuż szlaków po prostu w równo odmierzanej odległości co 5 km. Właściwy punkt wysokościowy był materializowany przez pionowo osadzony bolec metalowy. • Pod ścisłym nadzorem
Stabilizacja znaków podlegała kontroli wykonywanej dość szczegółowo przez inspektorów libijskich. Prawdopodobnie był to efekt niespodziewanej interwencji wyższych władz rewolucyjnych, które zakwestionowały sens – jak to określono – brukowania pustyni nikomu niepotrzebnymi znakami geodezyjnymi. Pracownicy SDL (Surveying Department of Libya), przestraszeni ewentualnymi konsekwencjami zerwania kontraktu, w tym utratą wygodnych miejsc pracy, zgłosili się do nas i wspólnie opracowaliśmy memorandum uzasadniające konieczność kontynuowania prac. Oprócz argumentów merytorycznych powołaliśmy się na możliwość ustalenia lokalizacji osób wzywających pomocy w wypadku np. awarii samochodu na pustyni, jeżeli podadzą cechę znaku, przy którym się znajdują. Ten argument został przyjęty, ale miał dość bolesne konsekwencje: wprowadzono obowiązek określenia współrzędnych X, Y dla każdego reperu. Ze strony arabskiej opiekowali się naszymi pracami tak zwani supervisorzy. Najczęściej miałem do czynienia z trzema z nich o imionach: El Ghali, Tahyr i Idrys. Wszyscy trzej, podobnie jak prawie cała kadra techniczna SDL, legitymowali się dyplomami wyższych uczelni technicznych w USA. Wysyłani tam po ukończeniu libijskich szkół średnich i wyższych studiowali często dwukrotnie dłużej, niż przewidywał normalny tok studiów. Nic dziwnego, niejeden mieszkał w USA razem z żoną i dziećmi, a wracając przywoził całe kontenery dobytku, w tym luksusowe amerykańskie samochody...
Pełna treść artykułu w marcowym wydaniu miesięcznika GEODETA
powrót
|