Rozmawiała Agnieszka Małgorzata Adamska
Człowiek, który dotknął dachu świata
Żeby móc się wspinać, fascynacja musi przeważać nad lękiem i obawą – tłumaczy geodeta Leszek Cichy, który zimowym wejściem na Mount Everest zapoczątkował erę zimowego himalaizmu, a wiele lat później jako pierwszy Polak zdobył Koronę Ziemi.
Leszek Cichy
|
AGNIESZKA MAŁGORZATA ADAMSKA: Alpinista, geodeta, pracownik naukowy, bankowiec, przedsiębiorca. Pana kariera zawodowa dotyka wielu różnych dziedzin, które wydają się skrajnie odległe.
LESZEK CICHY: O tym wszystkim zdecydowało życie, a także zmiana sytuacji w Polsce. W 1977 r., zaraz po studiach na Wydziale Geodezji i Kartografii, zostałem na Politechnice Warszawskiej i przez 12 lat uczyłem studentów i pracowałem naukowo. Aż w 1989 r. koledzy, którzy wówczas byli na kontrakcie w Syrii, namówili mnie, żebym wyjechał tam zawodowo.
Chodziło o nadzór dużej inwestycji hydrologiczno-geodezyjnej?
Tak. To był potężny obszar w rejonie dopływu Eufratu. Projekt przewidywał zbudowanie dwóch tam i nawadnianie kilku tysięcy km kw. terenu za pomocą kanałów, flumów oraz śluz. W kolejnym roku pracowałem w Latakii, nad samym Morzem Śródziemnym, przy obsłudze geodezyjnej drążenia siedmiokilometrowego tunelu z dwóch stron, żeby wodę z gór doprowadzić na wybrzeże. W tym samym czasie dostałem informację z uczelni, że blokuję etat i czy nie mógłbym zrezygnować. Wtedy właśnie zdecydowałem, że na razie nie wracam do Polski. W Syrii, z racji indywidualnego kontraktu, miałem bardzo dobre warunki. Zapewniono mi duży apartament w mieście na pół piętra – 120 m kw. W porównaniu z polską rzeczywistością, czyli niewielkim mieszkaniem zajmowanym z żoną i dwójką dzieci, to było naprawdę coś. Do dyspozycji miałem też samochód. W Polsce jeździłem maluchem, a w Syrii białym peugeotem 307, takim ze skośnym dachem.
A jednak po dwóch latach postanowił pan porzucić to wygodne życie.
Nadszedł rok 1991, a w kraju zaczęły się duże zmiany. Pojawiła się propozycja pracy w Polsce, pod Magdalenką. Budowano tam nowe osiedle domów jednorodzinnych – chyba pierwsze takie przedsięwzięcie w okolicach Warszawy, a może nawet w całej Polsce. Za tym wszystkim stał inwestor ze Szwajcarii. Zatrudnili mnie do pozyskiwania terenów wokół Warszawy. Mnóstwo moich byłych studentów zajmowało wtedy kierownicze stanowiska w gminach i powiatach, co bardzo ułatwiło mi pracę. Potem jednak okazało się, że inwestycja wystartowała przedwcześnie i projekt splajtował. Po roku pracy nie otrzymałem pełnego wynagrodzenia, ale na uczelnię nie chciałem już wracać...
Pełna treść artykułu w październikowym wydaniu miesięcznika GEODETA
powrót
|