Opracowanie Katarzyna Pakuła-Kwiecińska
Mistrz Techniki Polskiej
Pionier informatyzacji w Polsce, twórca polskiej szkoły geomatyki i jeden z największych autorytetów polskiej geodezji. On sam skromnie mówi o sobie, że miał w życiu wielkie szczęście, bo trafiał na ludzi, do których miał zaufanie, których cenił i od których mógł się uczyć. Profesor Jerzy Gaździcki 15 października kończy 90 lat.
Profesor Jerzy Gaździcki jako Prezes Honorowy PTIP, 8 listopada 2018 roku (fot. z archiwum PTIP)
|
Szczególną cechą Jerzego Gaździckiego jest umiejętność koncentrowania się na zagadnieniach najważniejszych dla praktyki oraz doprowadzania wyników swoich badań teoretycznych do postaci nadającej się do bezpośredniego wdrożenia. Taką opinię wystawił mu nie byle kto, bo profesor Michał Odlanicki-Poczobutt. Dość powiedzieć, że na początku drugiej połowy XX wieku dzięki działaniom Jerzego Gaździckiego geodezja – jako jedna z pierwszych branż – wprowadziła technologię informatyczną. A pół wieku później, w latach 2000., był inicjatorem wdrażania dyrektywy INSPIRE i jako szef Rady Infrastruktury Informacji Przestrzennej miał realny wpływ na kształt polityki państwa w zakresie informacji przestrzennej.
GEODETA: Jakie są pana korzenie?
PROFESOR JERZY GAŹDZICKI: W mojej rodzinie tradycje patriotyczne były bardzo żywe. Pradziadek Jakub Gaździcki uczestniczył w Powstaniu Styczniowym, walcząc w Małopolsce. Moi rodzice należeli do międzywojennej inteligencji, zasłużonej dla wskrzeszenia i budowy niepodległej Polski. Ojciec Jan Gaździcki miał wykształcenie pedagogiczne i zamiłowania działacza społecznego. Mama Maria Gaździcka w młodości była nauczycielką. Urodziłem się w Zamościu w roku 1931, ale już po kilku latach staliśmy się mieszkańcami Warszawy. Miałem brata Kazimierza, starszego ode mnie o 9 lat, i siostrę Annę starszą o 7 lat.
Nasze losy związane były z dziejami Ojca, który w Legionach Piłsudskiego razem ze swoim stryjem Leonardem walczył o niepodległość Polski, był więziony i ranny w walkach na froncie wschodnim, uczestniczył w działaniach wspierających I Powstanie Śląskie i po raz drugi został ranny w wojnie polsko-bolszewickiej. Brał udział w kampanii wrześniowej 1939 roku, znalazł się w niewoli sowieckiej, z której zdołał uciec i wrócić do rodziny. W okupowanej Warszawie bardzo wcześnie podjął czynną działalność konspiracyjną w strukturach wojskowych oraz tajnego nauczania. Dowodził oddziałem AK w Powstaniu Warszawskim walczącym na Powiślu i w Śródmieściu. Był potem jeńcem kilku oflagów, a po wyzwoleniu organizował polskie szkolnictwo w amerykańskiej i francuskiej strefie okupacyjnej Niemiec. W komunistycznej Polsce jego życie było trudne. Atmosfera rodzinna przyczyniła się do tego, że jako trzynastoletni chłopiec zgłosiłem się do AK.
Jak pan wspomina Powstanie Warszawskie?
Pamiętam, że w godzinie „W” wyciągnęliśmy z ukrycia polską flagę i zawiesiliśmy ją w naszym oknie, które wychodziło na Tamkę. Wychylając się wówczas z niego, widziałem niemieckie czołgi przejeżdżające z łoskotem pobliskim Wybrzeżem Kościuszkowskim. Wzorem dla mnie był mój Ojciec Jan Gaździcki, kapitan „Kazik”, który dowodził oddziałem AK u zbiegu ulic Dobrej i Solca. Wiedziałem, że w poprzedniej wojnie zaczął walczyć o niepodległość ojczyzny, będąc niewiele starszym ode mnie. Powołując się na ten przykład, uzyskałem zgodę na przyłączenie się do jego oddziału. W połowie sierpnia złożyłem przysięgę AK. Stałem się więc regularnym żołnierzem o pseudonimie „Gołąb”, posiadającym legitymację i dumnie noszącym pistolet kalibru 6,35, do którego miałem kilka naboi. Pełniłem funkcję łącznika, roznosiłem powstańczą prasę i przechodziłem szkolenie bojowe...
Pełna treść artykułu w październikowym wydaniu miesięcznika GEODETA
powrót
|