Damian Czekaj
Wylęgarnia
Czyli mrożąca krew w żyłach historia o tym, jak geodeta Serafin otrzymał tytuł doktora horroris causa Politechniki Warszawskiej.
|
W pierwszej chwili – półprzytomny, z oczami zapuchniętymi tak, że miast znajomych kształtów widziałem tylko prześwietlone plamy – pomyślałem, że to inwazja saturiańskich ośmiornic, którą od dawna zapowiadał ten rudy szaleniec sprzed Złotych Tarasów. Później, że ktoś wrzucił granat odłamkowy do bębna betoniarki siłowej. Dopiero kiedy ponad metaliczny jazgot wzniósł się krzyk, odetchnąłem z ulgą i głębiej wbiłem się w przyduży śpiwór wymoszczony chyba z pół tuzinem koców. To tyciroboty musiały znów rzucić się na śmieciarza. A przecież mówiłem mu, żeby na razie nie zaglądał do kontenera z elektroodpadami. Te małe paskudy zalęgły się tam przed tygodniem, atakowały Bogu ducha winnych przechodniów wabione sygnałami elektromagnetycznymi ich urządzeń i końcówek mobilnych, a co gorsza płoszyły mi klientów. Próbowałem je wytruć, ale z mizernym skutkiem. Podrzucone w tym celu akumulatory – wcześniej solidnie napromieniowane, że aż świeciły w ciemności – zeżarły ze smakiem; zestarzały olej wysiorbały do ostatniej kropelki.
Będę musiał wezwać kogoś, kto zrobi z nimi porządek. Ale nie teraz.
Wczoraj, kiedy najpierw w terenie, a później przy dwóch butelkach bimbru starałem się przekonać zwaśnione strony do podpisania protokołu granicznego, tyciroboty dobrały się do systemu klimatyzacji, urwały jakiś zawór. To dlatego ostatnią noc – dręczony pulsującym bólem głowy – spędziłem owinięty w ciepłe koce i śpiwór.
Śmieciarz nie przestawał krzyczeć. Jezu, mam nadzieję, że go nie mordują – pomyślałem, naciągając jeden z koców na głowę. W końcu chyba się zapowietrzył albo uciekł – zrobiło się cicho. Nie słyszałem też charakterystycznego zgrzytu tycirobotycznych przegubów. Już zacząłem się łudzić, że prześpię jeszcze godzinkę lub dwie, kiedy odezwał się dzwonek przy śluzie wejściowej. Poczułem się tak, jakby ktoś wpakował mi śrut prosto w mózg. Znów przemówiły tyciroboty – terkocząc, chrzęszcząc.
– One chcą mnie zabić! – Usłyszałem przytłumiony śluzą, grodziami wewnętrznymi i miękkim kocem wrzask.
W takich warunkach nie dało się spać. Klnąc pod nosem, wygrzebałem się z barłogu. Zachwiałem się lekko i poszedłem do łazienki; chłodne powietrze cuciło, na odkryte przedramiona wypełzła gęsia skórka. Obmyłem szybko twarz i spojrzałem w lustro. Ubranie, choć wymięte, na szczęście było czyste. Co do reszty – nie wiem, czy własna matka by mnie poznała.
Ofiarą tycirobotów okazał się nie śmieciarz, a mój sąsiad z naprzeciwka – młody chłopak irytująco sympatyczny, zawsze uśmiechnięty, z głową pełną absurdalnych porównań. „W tym słońcu pana rakieta wyglądała niesamowicie! Jakby sam archanioł Gabriel zstępował z nieba!” – tłumaczył mi raz, śmiejąc się głośno, a ja zastanawiałem się, po co mu czapka z daszkiem, skoro przed udarem cieplnym najwyraźniej go nie chroni. Tego parszywego poranka po spotkaniu z mechanicznym drobiazgiem wyglądał niewiele lepiej ode mnie, co skonstatowałem nie bez pewnej satysfakcji.
Nie czekając, aż śluza odsunie się do końca, przecisnął się bokiem do środka, nieomal mnie przewracając.
– Pan zamyka szybko! – kwiknął nerwowo, łypiąc wokoło rozbieganym wzrokiem. Chyba spodziewał się ujrzeć kolejne tyciroboty szczerzące przerdzewiałe kły z ciemnych kątów sieni. Na sobie miał holograficzną animowaną bluzę, istny koszmar epileptyka, która trupiobladą twarz barwiła mu na tęczowo. Maszerujące tachimetry na statywach przelewały się w drony i satelity; te rozpadały się w roje nanobotów, by w końcu zestalić w kulę ziemską poprzecinaną siatką południków i równoleżników. Aż oczy krwawiły od patrzenia. I jeszcze te napisy na torsie i rękawach – błyskające wściekle jak neony w Ustce. „Z GEOIDĄ sięgniesz gwiazd!”, „Zmierz się z nami z geodezją”, „Geodeci arystokracją…”. No tak, chłopak kształcił się na geodetę...
Pełna treść artykułu w lipcowym wydaniu miesięcznika GEODETA
powrót
|