Jerzy Przywara
Ortointeres
Chcielibyśmy, żeby urzędnicy mogli być, tak jak żona cezara, poza wszelkim podejrzeniem, a z drugiej strony, żeby firmy wykonawcze miały możliwość pracowania na czytelnych zasadach Jerzy Albin Konferencja ODGiK w Elblągu, 24 kwietnia 2003 r.
Pierwsze czarno-białe ortofotomapy pojawiły się na świecie w latach sześćdziesiątych. Długo były czymś wyjątkowym, a spopularyzowały się dopiero jakieś 10 lat temu. Odtąd coraz częściej zajmują miejsce w ofertach reklamowych także polskich firm geoinformatycznych. Nie tak dawny rarytas spowszedniał do tego stopnia, że zdobi co drugi gabinet samorządowego urzędnika. Zajął też poczesne miejsce w pracowniach projektowych i architektonicznych, biurach planowania, wydziałach katastralnych itp. Każdy może za jedyne 1200-2000 zł od arkusza zamówić to „dzieło sztuki”, a chętnych do jego wykonania nie brakuje. Jednakże usilne zabiegi czynione przez GUGiK w ostatnich tygodniach ub.r. mogą spowodować, że już niedługo będzie nam grozić prawdziwa ortofotomapowa klęska urodzaju oraz likwidacja kilku firm fotolotniczych. 7 października 2003 r. główny geodeta kraju Jerzy Albin wystąpił do prezesa Urzędu Zamówień Publicznych o zgodę na udzielenie zamówienia z wolnej ręki na wykonanie obrazów satelitarnych wysokiej rozdzielczości z satelity QuickBird oraz wykonanie na ich podstawie ortofotomapy dla terenu całej Polski. Zgodę taką 18 listopada uzyskał. Teraz wystarczy tylko podpisać umowę za jakieś 68 mln złotych (18 mln dolarów).
Pstryk z samolotu Ortofotomapa to przetworzone zdjęcie powierzchni Ziemi (kolorowe lub czarno-białe) odpowiadające parametrami dokładnościowymi mapie wielkoskalowej. Takie zdjęcie-mapa lub odwrotnie. Droga do niego nie jest jednak taka prosta, jakby się z pozoru wydawało. Aby je uzyskać, trzeba przede wszystkim dysponować specjalistyczną kamerą. Na rynku można kupić kamerę analogową – rejestrującą obraz na kliszy fotograficznej lub też cyfrową – w której materiał światłoczuły zastępuje specjalna matryca, a nośnikiem zapisanej informacji nie jest światłoczuła emulsja, lecz twardy dysk. RC30 – nowa analogowa kamera fotogrametryczna Leiki – kosztuje ok. 750 tys. dolarów, przechodzona” co najmniej 1/4 tej kwoty. Z kolei DCM, cyfrowe cacko firmy Intergraph, które pojawiło się ostatnio na rynku, to wydatek rzędu 1,5 mln dolarów. Do kamery niezbędny jest dodatek w postaci samolotu. Może być cessna, piper,a w ostateczności zlin. Na nowy trzeba wyłożyć mniej więcej 1,5 mln dolarów, na używany – minimum 200 tysięcy. Do samolotu przydałyby się jeszcze: lotnisko, hangar, pilot, obsługa naziemna itp. Żeby działalność całego tego zestawu zalegalizować, niezbędne jest spełnienie licznych rygorystycznych przepisów dotyczących np. bezpieczeństwa lotu. Gdy w końcu jednopłat oderwie się od ziemi, pstryknie 300 czy 400 zdjęć i szczęśliwie wyląduje, to rolki z naświetlonymi filmami trzeba wywołać (o zdjęciach cyfrowych na razie możemy pomarzyć). Jeśli to filmy kolorowe, to nie ma wyboru i trzeba jechać do monopolisty – laboratorium Centralnego Ośrodka Dokumentacji Geodezyjnej i Kartograficznej w Warszawie. Potem jeszcze należy zeskanować poszczególne klatki, żeby analogowy wsad można było zacząć przetwarzać na cyfrowy produkt. Do tego etapu produkcji potrzeba przynajmniej kilkunastu wysokiej klasy specjalistów, tyle ż wydajnych komputerów, drogiego oprogramowania i dobrej jakości plotera. Dalej wystarczy już „tylko” zrobić aerotriangulację, zebrać dane do Numerycznego Modelu Terenu, wygenerować ortofoto, zmozaikować, wykadrować do sekcji, skorygować radiometrycznie i w końcu będzie można powiedzieć, że mamy to, o co na początku chodziło. Czyli ortofotomapę. Zupełnymi drobiazgami, acz niezbędnymi w całym tym biznesie, są: ubezpieczenie samolotu (50-150 tys. zł rocznie), paliwo (jedno tankowanie 4-5 tys. zł), rolka filmu (4-5 tys. zł), pomiar kilkudziesięciu czy też kilku tysięcy punktów osnowy (po 50 zł za pkt), certyfikat bezpieczeństwa przemysłowego (parę miesięcy chodzenia z papierami) itp. Cały ten kram niezbędny jest nawet wtedy, gdy nasze dzieło robi tylko za landszaft w pierwszym lepszym gabinecie. Poważnie rzecz ujmując, wykonywanie zdjęć lotniczych i najpopularniejszego wytwarzanego z nich produktu, czyli ortofotomapy, to kosztowny interes. Po to, by się kręcił, a firma posiadająca samolot nie musiała do niego dokładać, potrzebne są zlecenia o wartości co najmniej 1,5 mln zł rocznie (na wykonanie zdjęć) i jeszcze kilkaset tysięcy na ortofoto i inne informatyczne usługi realizowane chociażby w zimowych przerwach na latanie.
Pełna treść artykułu w styczniowym wydaniu GEODETY
powrót
|