|2020-01-17|
Geodezja, Teledetekcja, Ludzie, Instytucje
Ze wspomnień przyszłego geodety
W styczniowym wydaniu GEODETY publikujemy wywiad z prof. Adamem Linsenbarthem, dyrektorem Instytutu Geodezji i Kartografii w latach 1991-2006, a także autorem koncepcji i redaktorem „Atlasu biblijnego”. Z Profesorem rozmawialiśmy w 70. rocznicę rozpoczęcia jego kariery zawodowej, jeszcze nie geodezyjnej – jak sam podkreśla – ale mierniczej.
ANNA WARDZIAK: Panie profesorze, 70 lat to kawał czasu. Jak to się zaczęło?
ADAM LINSENBARTH: W maju 1949 roku zdałem maturę w Starogardzie, gdzie z rodzicami mieszkaliśmy przed wojną i dokąd z mamą powróciliśmy po wojnie (na marginesie: do nazwy miasta dopiero rok później dodano przymiotnik „Gdański”, w celu odróżnienia go od Stargardu na Pomorzu Zachodnim). Byłem bardzo młody, miałem zaledwie 17 lat, więc podejście do egzaminu dojrzałości wymagało specjalnej zgody z ministerstwa, ale udało się. Z uwagi na okoliczności polityczno-rodzinne, a także materialne, nie mogłem jednak ubiegać się o przyjęcie na studia, choć miałem takie plany. Myślałem o budownictwie ogólnym lub lądowym. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że istnieją studia geodezyjne.
A co te plany niweczyło?
Mój ojciec był przed wojną zawodowym oficerem Korpusu Kawalerii, później Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Poza tym pracował w kontrwywiadzie, o czym dowiedziałem się dopiero po latach, ale nasi „opiekunowie” w Starogardzie byli o wszystkim dobrze poinformowani i doszły mnie słuchy, że na studia się nie dostanę, nawet nie mam co próbować. Ojciec po wojnie pozostał w Londynie. W tamtych czasach jego powrót do Polski wiązałby się z określonymi konsekwencjami – byłby w zasadzie równoznaczny z wyrokiem śmierci. Nieobecność głowy rodziny sprawiła, że mnie i mamie bieda zaglądała w oczy. Poza tym trochę podupadłem na zdrowiu, zachorowałem na wysiękowe zapalenie płuc i lekarz zalecił, żebym dużo przebywał na świeżym powietrzu. Najpierw kilka tygodni spędziłem więc u znajomych w majątku pod Chełmnem nad Wisłą. Gdy tylko nabrałem sił, doszedłem do wniosku, że trzeba zacząć coś robić w życiu. Nie do końca jeszcze wiedziałem co, ale jesienią pojechałem do wujostwa do Wrocławia. W październiku 1949 roku miasto sprawiało wrażenie, jakby wojna dopiero się zakończyła. Niektóre dzielnice, jak na przykład Krzyki, gdzie mieszkaliśmy przy ul. Skwierzyńskiej, były prawie całkowicie zniszczone. Większość domów legła w gruzach, sterczały kikuty nielicznych ścian. Ulice były jedynie częściowo odgruzowane, przetrwały natomiast piwnice zburzonych domów, które były z sobą połączone i można było się nimi przemieszczać. Na początek zapisałem się do Akademickiego Klubu Sportowego przy Politechnice Wrocławskiej i uprawiałem szermierkę w grupie floretu (zajęcia odbywały się 2-3 razy w tygodniu). Miałem szczęście, że trafiłem na wspaniałych polskich trenerów, jak późniejszy olimpijczyk Jerzy Pawłowski. Bywali także Wojciech Zabłocki oraz znakomity węgierski trener János Kevey.
Szermierka pozostała jednak tylko hobby.
To prawda, ale moje częste wędrówki do miasta prowadziły przez ul. Świerczewskiego (obecnie ul. marsz. J. Piłsudskiego) i na budynku pod numerem 38 dostrzegłem napis „Państwowe Przedsiębiorstwo Miernicze”...
Pełna treść artykułu w styczniowym wydaniu miesięcznika GEODETA
Redakcja
|