|2013-12-13|
Geodezja
Moje geodezyjne życzenie
Zapraszamy Państwa do wzięcia udziału w konkursie, w którym poszukujemy odpowiedzi na pytanie, co trzeba zmienić w polskiej geodezji. Chodzi o wskazanie jednego konkretnego problemu. Nie możemy zagwarantować, że Wasze życzenia się spełnią, ale nadesłane odpowiedzi na pewno pomogą dokonać wyboru bohaterowi opisanej przez nas historii, któremu los włożył w ręce narzędzie mogące odmienić oblicze polskiej geodezji.
Budzę się na dźwięk dzwonka do drzwi. Z początku myślę, że to telefon i budzik nawołujący do kolejnego dnia pracy. Podnoszę się i chwytam komórkę leżącą na biurku obok łóżka; kołdra zsuwa mi się z piersi, chłodne powietrze kąsa skórę – zostawiłem na noc otwarte okno, a zapowiadali mróz. Oczami przymglonymi resztkami snu patrzę na telefon milczący i wygaszony. Budzę go, wduszając byle jaki klawisz i sprawdzam godzinę. Dochodzi jedenasta. Jest sobota. Kolejny dzwonek wyciąga mnie z łóżka. Ubieram się, powoli licząc, że ktoś za drzwiami zrezygnuje, nim dopełznę do judasza i zdecyduję się przekręcić zamek. Nie spodziewam się żadnych gości. Nie o tak wcześniej porze. Szef by zadzwonił, gdyby jednak miał dla mnie jakąś robotę. Zerkam przez wizjer i widzę niską przygarbioną kobiecinę okutaną w ciemne łachmany, trzymającą w ręku wielką torbę. Tobołek wygląda na ciężki i przez moment zastanawiam się, w jaki sposób żebraczka – gdyż nią najwyraźniej była staruszka – zdołała wtaszczyć go na trzecie piętro. W kamienicy nie ma wind. – Pan geodeta? – pyta, gdy ledwo zdążyłem uchylić drzwi. – Nie do końca – odpowiadam, całkiem bez sensu zresztą, zaskoczony niecodziennym początkiem rozmowy. – Jak to tak? – kobieta mruży podejrzliwie oczy. Najwyraźniej węszy jakiś podstęp. – Geodeta czy nie? Jej natarczywe spojrzenie krępuje mnie i sprawia, że kolejne słowa z trudem przechodzą mi przez gardło. – Dorabiam sobie w jednej firmie. Pracuję w geodezji – tłumaczę, choć wiem, że nie powinienem – nachodzi mnie nieproszona i przesłuchuje. Jakim prawem? Ale nie potrafię tak po prostu zamknąć jej drzwi przed nosem. – Czego pani ode mnie chce? – Tachimetr przyszłam panu sprzedać. – Chichocze, jakby powiedziała coś śmiesznego. Czuję, że odzyskuję grunt pod nogami. To tylko akwizytorka. – Nie, dziękuję, szef ma mnóstwo tachimetrów. Nie jestem zainteresowany. – Ja panu pokażę. Jedna taka na dole powiedziała mi, że pan jest geodetą i na pewno tachimetr kupi. Chwyta torbę i z siłą nieprzystającą do jej starczego ciała odpycha mnie na bok i już włazi mi do mieszkania, do pokoju i na niepościelone łóżko rzuca tachimetr. Rozgląda się chwilę i mówi: – Dużo książek.
Po półgodzinnej kłótni, straszeniu policją, daję jej pięćdziesiąt złotych, ona zostawia tobołek i zadowolona wychodzi. Dopiero teraz dociera do mnie, że nawet nie otworzyłem torby, że nie wiem, co kupiłem, bo na pewno nie tachimetr. Przez moment zastanawiam się, czy nie wezwać saperów. Powoli odsuwam zamek błyskawiczny, ręce mi drżą, zaglądam do środka i widzę... tachimetr, nie – teodolit, całkiem normalny, gdyby nie lśnił złotem. Wyciągam go, śmiejąc się z głupoty kobieciny. Liczę pieniądze, które dostanę za niego w lombardzie, przecieram dłonią lunetę i nagle oślepia mnie światło. Otwieram oczy, podnoszę się z łóżka – chyba na kilka minut straciłem przytomność – i dostrzegam teodolit, stoi na podłodze, a nad nim unosi się duch. Macam dłońmi czaszkę w poszukiwaniu guza, który by ten fenomen wyjaśnił, ale pod czupryną nic nie wyczuwam. Może ta żebraczka mnie czymś otruła. Przyglądam się zjawie, ona mnie i mówi: – Witam. – Cześć dżinie. – Postanawiam, że nie dam po sobie poznać strachu. Duch mnie przecież nie zagryzie. – Nie jestem dżinem – odpowiada urażonym tonem zjawa. Jej ciało, przezroczysta mgła uformowana na kształt prawie ludzki, faluje złowrogo. Wydaję zduszony jęk i cofam się parę kroków – to tyle, jeśli chodzi o moją bohaterską postawę. – Jestem Duchem Geodezji – oświadcza z wyższością. – I już dłużej nie mogłem patrzeć na to, co się z geodezją w Polsce wyprawia. Niestety, będąc spętany Prawami, nie mogę bezpośrednio działać w tym świecie. – A co możesz zrobić? – pytam ściszonym głosem. – Mogę spełnić jedno życzenie, życzenie geodezyjne. Przyjąłem postać teodolitu i poprosiłem cudną kobietę, którą miałeś okazję poznać, żeby zaniosła mnie jakiemuś geodecie. Wybrała ciebie. – Jestem tylko technikiem – mówię, jakby to coś mogło zmienić. – To bez znaczenia. Masz jedno życzenie, zastanów się dobrze – co chciałbyś w polskiej geodezji zmienić. Całego prawa wam na nowo nie napiszę, proś o rzecz jedną, a konkretną. – Ledwo Duch kończy opowiadać, a zaraz luneta teodolitu zaczyna go zasysać jak odkurzacz, aż w końcu całkiem w niej znika.
Duch Geodezji, a to ci dopiero historia. Oszołomiony rzucam się na łóżko i niedługo potem zasypiam. W snach jestem Alladynem, który ponad piaskami pustyni lata na arkuszu mapy zasadniczej. Późnym popołudniem podejmuję decyzję. Zrobię ankietę. Teodolit nie zniknął, co uznałem za dowód, że jednak nie zwariowałem. Początkowo zastanawiałem się, czyby złotego teodolitu GUGiK-owi nie podrzucić, albo panu Waldemarowi – oni na pewno lepiej ode mnie wiedzą, jak wykorzystać Ducha dla dobra geodezyjnej braci. Ostatecznie jednak wizja zostania reformatorem polskiej geodezji zwyciężyła i postanowiłem wziąć sprawę we własne ręce. Nie jestem idiotą, wiem czego potrzeba geodetom, ale żeby się upewnić zrobię ankietę, tak dla spokoju sumienia. Mam nadzieję, że Duchowi bardzo się nie spieszy.
Autor: Damian Czekaj
Zapraszamy do udziału w konkursie!
Redakcja
|